Blisko dwanaście tysięcy przelecianych kilometrów i doba skompresowana do kilkunastu godzin. Tak wygląda pierwszy dzień naszej japońskiej odysei. Upływa nam głównie na bujaniu w obłokach. Co innego dzień następny, który spędzamy w Osace. Tu wrażeń wzrokowo-smakowych z powodzeniem wystarczyłoby na tydzień.
Poranny lot z Warszawy do Paryża to ledwie lekka rozgrzewka przed właściwą podróżą. Nieduży Airbus wypuszcza nas na lotnisku Charlesa de Gaulle’a już po 2,5 godziny. Dlaczego polecieliśmy na zachód, skoro chcieliśmy wręcz naprzeciwnie? Pojęcia nie mam. Niezbadane są wyroki linii lotniczych. Ale z jakiegoś powodu taniej wyszła nam przesiadka w Paryżu, niż na przykład w Dubaju. Muszę Ci jednak powiedzieć, że Francuzi wiedzą jak zadbać o wygodę. Oczekujący na lot mogą u de Gaulle’a skorzystać z wygodnych foteli, które zachwyciłyby pythonowską Hiszpańską Inkwizycję. Ba, są nawet fotele muzyczne! Wyglądają jak wielkie donuty, a od środka mają zamontowane kilka głośników. Układasz się wygodnie wewnątrz i zanurzasz w falach muzyki. Z kolei palarnia zawstydziłaby niejeden przydomowy ogródek. Pierwszy raz widziałem strefę dla palaczy otoczoną eleganckim, wysokim żywopłotem.
A to jeszcze nic, bo najlepsze czeka nas na pokładzie Boeinga 777. Zazwyczaj śmigam wśród chmur tanimi liniami, więc standard na pokładzie szerokokadłubowca Air France mile mnie zaskoczył. Każdy pasażer dostaje polarowy kocyk, podusię i słuchawki. W oparciu foteli znajdują się ekrany dotykowe pozwalające oglądać filmy, słuchać muzyki, pykać w proste gierki, a nawet czatować z innymi pasażerami. Do tego dwa pełne posiłki <m.in. curry z ryżem, croissanty, bułeczki z dżemem, sok pomidorowy, ciasteczka, kawałki owoców>, drugie śniadanie i napoje bez ograniczeń. Jest nawet szampan! I to wszystko w cenie biletu.
Tuż przed startem wita nas pilot o głosie weterana podrywu. Facet chyba minął się z powołaniem, bo ten niski, mruczący baryton i akcentowane końcówki rozkochałyby w nim słuchaczki dowolnej stacji radiowej. Pół doby lotu upływa mi głównie na oglądaniu filmów. Parokrotnie próbuję zasnąć żeby dopasować zegar biologiczny do japońskiej strefy czasowej, ale jakoś nie możemy się z Morfeuszem dogadać. W zamian pokonuję więc Ultrona z Avengerami, neutralizuję ekstremistów patrząc przez lunetę Snajpera, uciekam przed zabójcami z emerytowanymi tetrykami z CIA w „RED” i walczę o pokojową koegzystencję z wilkami w „Wolf’s Totem” <recenzja wkrótce>.
W wielu japońskich miastach znajdziesz ozdobne pokrywy ściekowe – tu przykład z Osaki
W Tokio wysiadamy o 6:30 rano. Zniknęła nam cała doba, a podróż trwała przecież tylko 15 godzin! W okienku odprawowym przedstawiamy wymagane papiery, przykładamy palce do skanera odcisków palców i szczerzymy się do kamerki. Już na wstępie mają więc nasze dane, linie papilarne i zdjęcia. Spora ostrożność jak na najbezpieczniejszy kraj na świecie. Ale może właśnie dlatego jest tak nazywany? Załatwiamy ostatnie formalności, przeżywamy szok cenowy <drogo!>, temperaturowy <gorąco!> i językowy <nie znają angielskiego!> i legendarnym shinkansenem ruszamy do Osaki.
500 kilometrów pokonujemy w 2,5 godziny. Wygodnie, czysto, w przyjemnym chłodku i z kłaniającymi się w pas konduktorami. Gdy z klimatyzowanego wnętrza pociągu wychodzimy na rozgrzany peron wbijamy się w ścianę gorącego powietrza jak w rozpaloną, duszącą watę. W Polsce klimatyzacja nie chłodzi tak bardzo <momentami było naprawdę zimno>, a nasze lato przeważnie nie bywa aż tak upalne, więc trudno u nas o tak odczuwalny kontrast. Wychodzimy z dworca i pierwszy raz spoglądamy na typowe, japońskie miasto. Szyldy atakują ze wszystkich stron hiraganą, katakaną, i kanji. Samochody jadą odwrotnie i większość jest dziwnie pudełkowata. A Japończycy są zaskakująco wysocy. No, może nie wysocy, ale nie tak niscy jak się spodziewałem. I wszyscy kochają parasole. W rowerach są nawet specjalne uchwyty do ich mocowania. A przed wieloma sklepami i obiektami publicznymi mają tam parasolowe parkingi.
Parasol na maszt, Nippon jest nasz, a rower jest wielce ok, rower to jest świat.
Nazwa „Osaka” dosłownie oznacza „duże wzgórze”. To trzecie co do wielkości miasto Japonii pełniło swego czasu funkcję stolicy, a w okresie Edo było największym rynkiem ryżu w Japonii. Stąd też nazywane jest „kuchnią Japonii” i do dziś słynie z bogatej i różnorodnej oferty kulinarnej. A Osakańczycy ze swego przysłowiowego obżarstwa. Obecnie Osaka jest jednym z najważniejszych ośrodków przemysłowych, handlowych i rozrywkowych w kraju, a pod względem potencjału gospodarczego konkuruje z samym Tokio. Skoro jesteśmy w „kuchni Japonii”, nie wypada nie spróbować lokalnych specjałów. Na pierwszy ogień idą takoyaki – podawane na ciepło kulki z ciasta faszerowane ośmiornicą. Są bardzo smaczne – i piekielnie gorące.
Brama wewnętrzna Shitennō-ji z demonicznymi ochroniarzami Niō.
Shitennō-ji – pierwsza atrakcja dnia – to jedna z najstarszych buddyjskich świątyń w Japonii. Wybudowano ją w 593 roku na polecenie księcią Shotoku. Poświęcona jest Shitennō – czterem wielkim królom, którzy zgodnie z tradycją odpowiadają za cztery główne kierunki świata. Spore wrażenie robi południowa brama wejściowa, strzeżona przez potężnych, demonicznych strażników Niō, klasyczny ogród zen przy jednej z bocznych kaplic, a także pięciopiętrowa pagoda wyrastająca nad całym kompleksem. Ale najfajniejsze są sadzawki pełne żółwi. Mają tam własne baseny z platformami do wygrzewania. Jeszcze nieraz będziemy mieli okazję przekonać się, że świątynie i zwierzęta żyją w Japonii w iście buddyjskiej równowadze. W Shitennō-ji po raz pierwszy słyszymy też cykady. Jeśli sądzisz, że to coś jak świerszcze, to masz rację – w połowie. To coś jak świerszcze z dodatkiem alarmu samochodowego i hali montażowej na pełnych obrotach. Warto posłuchać raz. Potem zainwestuj w zatyczki.
Cowabunga!
Nipponbashi, zwana też Den-Den Town, to dzielnica znana z licznych sklepów z elektroniką, zabawkami i sprzętem AGD, a także salonów gier. Często porównuje się ją do podobnej tematycznie, tokijskiej Akahibary. Asortyment faktycznie jest podobny. Klimat trochę też. Ale Den-Den Town jest zdecydowanie mniejsze. Co nie znaczy, że wieje tam nudą. Wpadliśmy na małe zakupy, ale szybko stwierdzamy, że godzina, która zakładaliśmy to dużo za mało. Ten czas nie wystarcza nawet na porządne obejście jednego salonu gier. Bo automaciarnia w Japonii to nie ciasne pomieszczenie w piwnicy, czy przyczepa, jakie pamiętam z dzieciństwa. Tutaj są to potężne, kilkupiętrowe budynki, gdzie każdy poziom ma swój temat. Na jednym znajdziesz dziesiątki automatów z łapami do wyciągania pluszaków, na drugim klasyczne bijatyki, na kolejnym automaty do gier muzycznych, a na innym symulatory. Całego dnia może być mało żeby zaliczyć to wszystko – o ile kasa nie skończy się pierwsza. Ale do Osaki przyjechaliśmy jeść, ruszamy więc do mekki żarłoków.
Starszy brat Guitar Hero w salonie gier w Den-Den Town.
Przed nami Dōtonbori, wizytówka „kuchni Japonii”. Zaczynało jako dzielnica teatralna <w szczytowych latach było tu 6 teatrów Kabuki i 5 Bunraku i teatr lalek mechanicznych>. Ale z czasem zainteresowanie tradycyjnymi formami rozrywki spadło i teatry stopniowo znikały. W odróżnieniu od towarzyszących im jadłodajni. Te rozkwitły i stały się główną atrakcją dzielnicy. Obecnie Dōtonbori słynie z oryginalnych, trójwymiarowych szyldów, pyszności z ulicznych straganów i licznych restauracji.
Szczypcomachający krab nad restauracją Kani Dōraku
Szyldy faktycznie robią wrażenie. Sześciometrowy krab nad Kani Dōraku macha do nas szczypcami. Smoki nad Kinryu Ramen złowieszczo szczerzą zębiska. Rozdymka nad Zubora-ya dynda na wietrze. Jest na co popatrzeć. Ale ze słynnymi, ulicznymi straganami jest kiepsko. Nie wiem, być może jesteśmy tam za wcześnie, ale poza kilkoma stoiskami z drobiowymi szaszłykami w sosie teriyaki nie trafiamy na nic szczególnego. Dobre są, ale to trochę za mało, decydujemy się więc na wizytę w jednej z restauracji. Na podstawie zdjęć w menu i pomagając sobie ściągawką z hiragany składamy zamówienie, a gdy po trzech tysiącleciach oczekiwania dania wjeżdżają na stół, okazują się niewiele większe od porcji kurczaka, które zjedliśmy na ulicy. Nie są złe, ale to wciąż za mało! Ze słynnej, kulinarnej ulicy w japońskim centrum obżarstwa wychodzimy więc głodni. Ostatecznie żołądki zapychamy onigiri zakupionymi w supermarkecie.
Maneki neko w wersji glamour spotkany w jednym z pasaży w okolicach Dōtonbori
A gdy po dniu pełnym wrażeń i blisko 30 godzinach bez snu kładę się do łóżka, stwierdzam, że wcale nie chce mi się spać. Tak oto poznaję rozkosze jet lagu. Rozregulowany siedmiogodzinną różnicą czasu zegar biologiczny nie może się połapać kiedy powinien wygaszać system. Muszę więc solidnie się napracować aby wreszcie zasnąć.