Źródło: theleagueoffailure.weebly.com
Bohaterska obrona. Bohaterskie natarcie. Bohaterska szarża. Bohaterska walka. Bohaterstwo odmienia się w dialogu publicznym przez wszelkie możliwe przypadki. I przeważnie robi się to w kontekście wojowników: żołnierzy, powstańców, partyzantów. A nie dałoby się być bohaterem bez walki i zabijania?
Bohater. Co to właściwie znaczy? Mój Słownik Języka Polskiego PWN twierdzi, że bohater to „ten, kto odznaczył się męstwem, niezwykłymi czynami, ofiarnością dla innych”. Ciekawe, o zabijaniu nie ma ani słowa. Pasuje mi ta definicja, ale uzupełniłbym ją o jeden, drobny detal. Dla mnie prawdziwy bohater to ktoś, kto odznaczył się powyższymi cechami nie robiąc nikomu krzywdy. Strzelenie komuś w łeb jakoś psuje mi heroizm, niezależnie od tego jak epicka była cała akcja. Nie znaczy to, że w czambuł potępiam tych, którzy w sytuacji wyższej konieczności musieli odebrać komuś życie. Doceniam ich osiągnięcia, szanuję zdolności i zaangażowanie w walkę i jak najbardziej zasłużyli na uznanie. Ale nie są dla mnie prawdziwymi bohaterami.
Bezkrwawych bohaterów było, wbrew pozorom, całkiem sporo. Sprawiedliwi wśród narodów świata, męczennicy, ratownicy i wielu, wielu innych. Dziś jednak chciałbym zwrócić Twoją uwagę na szczególną kategorię herosów, która w języku angielskim nosi chwytliwą nazwę „badass pacifist”. Są to pacyfistyczni kozacy, którzy w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia potrafili epicko przeciwstawić się agresorom, pozostać wierni swoim przekonaniom, ochronić podopiecznych i nie zrobić przy tym nikomu krzywdy. I którzy w dodatku wyszli z tych niesamowitych akcji żywi.
Z góry uprzedzam, że niektóre opisy są dość drastyczne. Nie chodziło mi o tanią sensację, a o pokazanie, że sytuacje, w których znaleźli się bohaterowie tego artykułu to naprawdę nie był niedzielny spacerek w parku. Że autentycznie byli o krok od okrutnej śmierci. I mimo to dali radę.
1. Desmond Doss
Źródło: pinterest.com
Desmond nie musiał iść na wojnę. Miał pełen magazynek argumentów, które zapewniłyby mu bezproblemowe zwolnienie z obowiązku pełnienia służby na froncie. Pracował w stoczni, więc jako zatrudniony w obiekcie o strategicznym znaczeniu mógł skorzystać ze zwolnienia. Był Adwentystą Dnia Siódmego, mógł więc odmówić z powodów wyznaniowych. Później mógł też pozwolić zrobić z siebie wariata <jak chciało jego dowództwo> i dać się zwolnić z wojska na podstawie tzw. „Sekcji 8”, która mówiła o niezdolności do służby ze względu na zaburzenia psychiczne.
Ale Doss chciał iść na front i walczyć na swój sposób: apteczką, nie karabinem. Ze stoickim spokojem znosił więc szykany kolegów i dowódców, którzy uważali go za tchórza i psychola. Cierpliwie wypełniał karne zadania przydzielane mu za odmowę wykonywania ćwiczeń z bronią i pracy w szabat. Czytał codziennie swoją kieszonkową biblię i trwał w upartym postanowieniu zostania sanitariuszem.
Wreszcie dopiął swego. Przydzielono go do kompanii B, 1 batalionu, 307 pułku, 77 dywizji piechoty i wysłano na Okinawę. Tam czekało jego oddział piekielnie trudne zadanie odbicia z japońskich rąk Skarpy Maeda <znanej też jako Hacksaw Ridge>. Jedyna, w miarę bezpieczna, droga wymagała 130-metrowej wspinaczki po linach. A na górze natychmiast trafiało się pod ostrzał ckm-ów i moździerzy prowadzony zarówno z licznych schronów rozrzuconych po powierzchni, jak i z podziemnych jaskiń, które przecinały całą wyżynę.
Przez kilka kolejnych dni oddział Desmonda próbował odbić wzgórze, ale był odpierany raz za razem. Wreszcie Japończykom znudziła się gra w obronie i ruszyli do zmasowanego kontrataku wymuszając odwrót ze skarpy na wszystkich członkach 1 batalionu, którzy byli jeszcze w stanie chodzić o własnych siłach. Wszystkich poza Dossem i kilkoma kolegami, którzy starali się zapewnić mu osłonę. Pod osłoną nocy medyk przez ponad 5 godzin czołgał się, skradał i przemykał między japońskimi patrolami, ściągając rannych jednego po drugim i spuszczając ich ze skarpy na linach. Po każdej udanej akcji prosił Boga by pozwolił mu uratować choć jeszcze jednego. Tej nocy wynegocjował u Najwyższego 75 osób.
Po tym wyczynie podejście kolegów z jego batalionu uległo diametralnej zmianie. Zaczęli postrzegać Desmonda jako żywy amulet. Nie chcieli ruszać bez niego w bój. W szabat opóźnili wyjście oddziału by sanitariusz mógł pomodlić się za cały oddział. Pojawili się nawet naoczni świadkowie przysięgający, że widzieli jak broń, z której Japończycy próbowali strzelać do Dossa, zacinała się, a lecące wprost w niego pociski, omijały go w ostatniej chwili.
Prezydent Harry Truman odznacza Desmonda Medalem Honoru. Źródło: people.com
Desmond konsekwentnie ratował życia <zarówno Amerykanów, jak i napotkanych rannych Japończyków> jeszcze przez kilkanaście dni. Później przyszedł feralny 21 maja. Podczas nocnego natarcia na wzgórze w pobliżu Shuri Desmond opatrywał właśnie rannego kolegę, gdy do ich okopu wpadł granat. Doss zdążył go kopnąć, ale eksplozja poszatkowała mu nogę i zostawiła w niej 17 odłamków. Nie tracąc zimnej krwi opatrzył ranę i przez 5 godzin czekał aż ktoś po niego przyjdzie. Ale nawet ewakuowany na noszach nie przestał być kozakiem. W pewnym momencie, gdy mijali ciężko rannego żołnierza, zsunął się na ziemię i polecił sanitariuszom by najpierw zajęli się tym człowiekiem. Czekając na następny transport oberwał ponownie. Kula snajpera zrobiła konfetti z kości jego ręki. Ale nie uziemiło go i to. Z pomocą kolegi usztywnił strzaskaną rękę łożyskiem karabinu i w takim stanie, krwawiąc z poszatkowanej szrapnelami nogi i strzaskanej ręki, samodzielnie doczołgał się do punktu medycznego.
Największą tragedią dla Dossa było to, że podczas wybuchu granatu stracił swą nieodłączną biblię. Ale nie przepadła na długo. Koledzy z oddziału przeczesali dokładnie pole walki, znaleźli ją i wysłali mu do domu. Zrobili to między innymi ludzie, którzy całkiem niedawno uważali go za tchórza i zagrożenie dla oddziału i którzy kpili z tej samej biblii.
Desmond zapłacił wysoką cenę za swoje poświęcenie. Uszkodzenie ręki uniemożliwiło mu po wojnie powrót do pracy fizycznej. Na froncie nabawił się też gruźlicy, której leczenie kosztowało go płuco i 5 żeber, a także utratę słuchu i wszczep implantu ślimakowego. Dokonał jednak niemożliwego zarówno na froncie, jak i poza nim. Stał się pierwszym obdżektorem, który został odznaczony Medalem Honoru – najwyższym amerykańskim odznaczeniem wojskowym.
Obejrzyj w wolnej chwili „Przełęcz ocalonych” Mela Gibsona i dokument „Szeregowiec Doss” Terry’ego Benedicta. Oba świetnie przybliżają tę wyjątkową postać.
2. Hawa Abdi
Źródło: thedailybeast.com
Pamiętasz „Helikopter w ogniu” Ridley`a Scotta? No, to masz ogólny pogląd na to jak wesoło żyje się w Somalii. Nieustające walki klanów, zmiany terytorialne, konflikty o strefy wpływów, potyczki, czystki, rzezie, gwałty i rabunki. ONZ nazywa somalijską wojnę domową jednym z największych kryzysów humanitarnych na świecie. Większość organizacji pomocowych powiedziała: „chrzanić to, nie pchamy się do tego piekła”, więc ludność jest zdana niemal wyłącznie na siebie. A krajobraz miejscami mocno przypomina postapokaliptyczne pustkowia rodem z „Mad Maxa” i brakuje w zasadzie wszystkiego. Nie zmieniło się to po dziś dzień. Wojna domowa w Somalii wciąż trwa.
Niebyt fajne miejsce do życia dla drobnej babeczki po sześćdziesiątce, prawda? No, chyba że babeczka nazywa się Hawa Abdi, ma jaja wielkości Black Hawków i mówią o niej „pół-Matka Teresa, pół-Rambo”.
Mama Hawa <jak pieszczotliwie nazywają ją pacjenci> rozpoczęła życie na uprzywilejowanej pozycji. Urodziła się w bogatej rodzinie, ukończyła studia medyczne i prawnicze na dobrych uczelniach. Mogłaby wyjechać do spokojnego kraju, prowadzić praktykę lekarską, lub prawniczą i zgarniać dobrą kasę. Wolała jednak zostać jednym z pierwszych ginekologów w swoim kraju i otworzyć bezpłatną przychodnię w małym domku na swojej rodzinnej ziemi.
Wybuch wojny domowej w 1991 r. sprawił, że poza przyjmowaniem porodów i leczeniem matek z dziećmi, Hawa musiała zająć się też rannymi i głodnymi. Ale nie załamało jej to. Sprzedała rodzinne aktywa, kosztowności oraz część gruntu i zmieniła swą małą klinikę w szpital dla 400 osób, a z dawnej farmy zrobiła obóz dla uchodźców zdolny pomieścić blisko 100 000 potrzebujących. Dorzuciła też do kompletu 850-osobową szkołę. I od 30 lat zapewnia tam ludziom jedzenie, wodę, bezpłatną opiekę medyczną i edukację.
Jest darzona powszechnym szacunkiem i uznaniem. Ale w każdej społeczności znajdą się czarne owce, którym coś nie będzie się podobało. Na przykład to, że w islamskim kraju rządzonym prawem szariatu jakaś kobieta ma czelność posiadać i zarządzać dużym majątkiem sfinansowanym w większości z własnych środków. No skandal! W dodatku nie przejmuje się groźbami, nie okazuje pokory i nie chce się podporządkować. To niedopuszczalne! Ktoś powinien coś z tym zrobić! No i przeróżni lokalni watażkowie coś robić próbowali. Na przykład zatrzymali transport leków Czerwonego Krzyża z zamiarem zabrania ładunku dla siebie. Mama Hawa podwinęła więc rękawy i pomaszerowała zrobić z tymi łobuzami porządek. Stanęła między nimi a ciężarówkami, zbeształa ich jak stado niesfornych szczeniaków i zapowiedziała, że jeśli będzie trzeba, zaniesie te leki na własnym grzbiecie. A jeśli chcą ją powstrzymać, będą musieli ją zabić. Ostre negocjacje trwały do wieczora. Ale gdy zapadła noc, bojownicy nie tylko przepuścili transport, ale zapewnili mu uzbrojoną eskortę.
Mama Hawa w 2011 r. na konferencji Women in the World w Nowym Jorku. Źródło: thedailybeast.com
Dużo gorzej wyglądała sytuacja w maju 2010 r., gdy 750-osobowa grupa bandziorów, uzbrojona w kałachy, moździerze i wyrzutnie rakiet stanęła pod bramą szpitala żądając by dr Abdi poddała im cały teren. Hawa zagrała na czas, zapraszając liderów grupy na obiad, a w międzyczasie dyskretnie nakazując ewakuację szpitala i obozu. Podczas posiłku liderzy zażądali przepisania na nich własność całego majątku, bo jako kobieta Mama nie ma prawa niczym zarządzać. Odparowała im: „Służę temu krajowi od ponad 20 lat. A wy co dla niego zrobiliście?” Nietrudno zgadnąć, że takie dictum nie przypadło chłopakom do gustu. Ostrzelali kompleks, zrabowali wszystko, co się dało, zniszczyli to, czego zabrać się nie dało i zrobili zakładników ze wszystkich, którzy pozostali na terenie obozu i szpitala. Samą Hawę zamknęli w jej pokoju w ramach aresztu domowego. Natychmiast złapała za telefon i obdzwoniła wszystkie media, organizacje humanitarne i osobistości, do jakich tylko miała dostęp. O sprawie zrobiło się głośno. Nieustająca krytyka ze strony mediów i organizacji pomocowych, oburzenie dużej części społeczności somalijskiej i ciągłe bunty zakładników i samej Hawy sprawiły, że po tygodniu dzielni macho zaczęli tracić ikrę. Obiecali Mamie, że pójdą sobie i pozwolą jej kontynuować działalność jeśli przepisze na nich własność kompleksu. Wyśmiała ich. Po pewnym czasie wrócili więc z kolejną propozycją – pójdą sobie i pozwolą jej zachować własność, jeśli będzie kontynuować działalność. Tak, żeby media i Somalijczycy wreszcie się od nich odczepili. Powiedziała im, że zrobi to jeśli otrzyma oficjalne przeprosiny od ich szefa – szejka Hassana Dahira Aweysa. A musisz wiedzieć, że Aweys to gość, który w ciągu minionej dekady załapał się na praktycznie wszystkie listy znanych terrorystów na świecie i nie słynie z poczucia humoru. A jednak Abdi dostała te przeprosiny. Na piśmie.
Większe i mniejsze zakusy na kompleks Hawy Abdi trwają po dziś dzień. Ale funkcjonuje nadal – niewzruszony i uparty jak jego właścicielka.
3. Aki Ra
Źródło: aboutkhmer.xyz
Lata 70-te były w Kambodży okresem dominacji Czerwonych Khmerów kierowanych przez Pol Pota. Ekipa ta wymarzyła sobie utopię, która miała być w stu procentach czysta narodowo, niemal całkowicie odizolowana od świata <poza Chinami i Koreą Północną>, skupiona na produkcji rolnej i pozbawiona szkodliwego elementu inteligenckiego <Pol Pot najwyraźniej nie dostrzegał ironii w tym, że sam był inteligentem z wyższym wykształceniem i nauczycielem z zawodu>. Zlikwidowano szkoły, szpitale, fabryki, banki, walutę, własność prywatną, zdelegalizowano religię i wykopano mieszczuchów do pracy na roli. Zginąć było łatwo. Jeśli nie padało się z głodu, szybko można było załapać się na permanentny turnus wypoczynkowy na tzw. „polach śmierci” <oficjalnie nazywano to „reedukacją”>. Za co można było tam trafić? Za tak okrutne zbrodnie przeciw ludzkości jak noszenie okularów <potrzebujesz patrzałek, znaczy za dużo czytasz, znaczy inteligent jesteś>, czytanie książek <inteligent jak nic>, handel <śmierć plugawym kapitalistom>, czyste ręce <nie widać żebyś pracował na roli, znaczy inteligent>, czy kontakt z zagranicą <wystarczyło przypadkowe spotkanie z obcokrajowcem>.
A ponieważ Pol Pot i Przyjaciele byli bardzo gospodarni, zużywanie amunicji na plugawych wywrotowców uważali za straszne marnotrawstwo. Petentów tłuczono więc łopatami, zmieniano w krwawą rąbankę przy pomocy siekier, rozbijano im młotami czaszki na różnobarwną papkę, dźgano zaostrzonymi kijami, duszono workami na śmieci, podrzynano gardła liśćmi palmy, a noworodkom najczęściej roztrzaskiwano główki o pnie drzew. W ciągu 5 lat funkcjonowania Demokratycznej Kampuczy liczba ofiar przekroczyła 2 000 000. Ta liczba robi tym większe wrażenie, że ogólna populacja Kambodży wynosiła wówczas ok. 7 000 000. Wesoła Kompania Pol Pota zutylizowała więc blisko 30% własnego społeczeństwa.
Wśród ofiar byli też rodzice małego Akiego Ra. Jako 5-letnia sierota został wcielony do wojska Czerwonych Khmerów w charakterze układacza min <małe, dziecięce dłonie są dużo lepsze do tak precyzyjnej roboty>. Zajmował się tym przez blisko 10 lat, po czym Wietnam podbił Kambodżę i 15-letni Aki został wcielony do wojska Ho Chi Minha, gdzie robił… dokładnie to samo. Przez kolejną dekadę. Po wycofaniu się wojsk wietnamskich, nasz bohater na kolejnych kilka lat wrócił do wojska kambodżańskiego. I nadal układał te przeklęte miny. Na szczęście na początku lat 90-tych w Kambodży pojawiły się wojska ONZ. Tysiące ułożonych przez lata min bardzo obciążały sumienie Akiego. Gdy więc okazało się, że wśród żołnierzy ONZ są wyspecjalizowane jednostki saperskie, które oferują lokalnej ludności szkolenia z bezpiecznego neutralizowania ładunków wybuchowych, Ra natychmiast się zgłosił.
Źródło: wikipedia.org
Nauczono go zasad użytkowania ekwipunku ochronnego, wykrywaczy metalu, technik przeczesywania terenu w poszukiwaniu min. Po czym po dwóch latach szkolenia i rozminowywania saperzy ONZ poklepali się po pleckach, pogratulowali sobie dobrej roboty i pojechali do domu. Zostawiając Kambodżę z setkami tysięcy wciąż aktywnych min.
Aki Ra zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze: nie ma profesjonalnego sprzętu ochronnego ani wykrywaczy i go na nie nie stać. Po drugie: zostało jeszcze mnóstwo min do zneutralizowania. W latach 1994-2007 dzień w dzień wychodził w teren, uzbrojony w zaawansowany sprzęt saperski w postaci kijka, łopaty i scyzoryka i fachową odzież ochronną w postaci sandałów, spodenek i koszuli w kratę. Wykopanie i neutralizacja miny zajmowały mu 2-3 minuty. Te same czynności uzbrojonym w profesjonalny sprzęt specom z ONZ zajmowały ponad godzinę.
W pewnym momencie Aki zebrał tak dużo zneutralizowanych min, że przestały mu się mieścić w domu. Otworzył więc muzeum, którego celem jest uczenie i budowanie świadomości o niebezpieczeństwie związanym z minami. Zarobki z muzeum pozwoliły mu zatrudnić dodatkowe osoby do neutralizacji min. W tej chwili zarządza już ponad 1000-osobową grupą saperów-samouków. I choć nadal rozminowuje osobiście (szczyci się, że zneutralizował już ponad 50 000 min), obecnie więcej czasu spędza na szkoleniu pracowników, prowadzeniu muzeum i opiece nad okaleczonymi przez miny dzieciakami, dla których otworzył przytułek.
4. Paul Rusesabagina
Źródło: expressnews.com
Tutsi rządzili w Rwandzie od stuleci. I równie długo eksploatowali podległą im kastę Hutu. Poczynając od XVIII wieku, gdy ich królestwo podbiło sąsiadów i przejęło ich ziemie, poprzez okres kolonialny, gdy kolejno Niemcy i Belgia czyniły ich zarządcami swoich terenów, aż po II Wojnę Światową.
Swoje 5 minut Hutu dostali dopiero w wojnie, gdy kościół katolicki zaczął silnie wspierać tę poniżaną kastę <a w kraju w 90% chrześcijańskim, z czego 50% to katolicy, takie poparcie to nie w kij dmuchał>. Potencjał Hutu dostrzegła też Belgia, która dla odmiany tym razem stanęła po ich stronie. W efekcie na przełomie 1959 i 1960 r. wybuchła w Rwandzie rewolucja, monarchia Tutsi została obalona i władzę objęli demokratycznie wybrani przedstawiciele Hutu <trudno żeby nie wygrali, skoro Hutu stanowią ok. 90% populacji Rwandy>. I natychmiast zabrali się za odpłacanie swoim byłym panom za lata wyzysku. Czystki, rabunki i wysiedlenia Tutsi stały się codziennością. Z drugiej strony, Tutsi nie zamierzali łatwo oddać władzy i nękali Hutu partyzanckimi najazdami. Trzy dekady wzajemnego podgryzania doprowadziły wreszcie do wybuchu pełnoprawnej wojny domowej w 1990 r.
A im bardziej konflikt się nasilał, tym większy posłuch miały radykalne ugrupowania zgromadzone pod hasłem „Hutu Power”. I tym częściej pojawiał się w wśród Hutu temat ostatecznego rozwiązania kwestii Tutsi.
6 kwietnia 1994 r. samolot, którym prezydent Rwandy Juvénal Habyarimana i prezydent Burundi Cyprien Ntaryamira <obaj z plemienia Hutu> wracali z wizyty w Tanzanii, został zestrzelony nad lotniskiem w Kigali. Masakra Tutsi rozpoczęła się jeszcze tego samego dnia.
Udział w imprezie wzięli wszyscy, którzy czuli się prawidziwymi Hutu: bojówkarze z radykalnych ugrupowań Interahamwe i Impuzamugambi, wojskowi, straż prezydencka, członkowie służb porządkowych i legion zwykłych zjadaczy chleba, którzy zyskali okazję by odegrać się na sąsiadach, wzbogacić się trochę, albo po prostu odreagować stres. Zaczęto od kluczowych członków administracji i wojska. Tak, by nikomu nie przyszło do głowy uspokajanie sytuacji. Potem celem stał się każdy Tutsi, umiarkowany Hutu <bo za mało zaangażowany>, każde mieszane małżeństwo i dziecko z takich małżeństw <bo branie ślubu, czy nawet przyjaźnienie się z Tutsi to zdrada>, każdy, kto próbował stanąć w obronie Tutsi, a nawet ci, którzy po prostu nie chcieli brać udziału w rzezi <bo kto nie z nami, ten przeciwko nam>. Nie było problemów z identyfikacją celów do zarżnięcia, bo od czasów kolonii belgijskiej każdy obywatel Rwandy przynależność plemienną miał wbitą w dowód osobisty.
Rzeź prowadzono głównie przy pomocy maczet – wychodziło dużo taniej niż z wykorzystaniem broni palnej <Pol Pot byłby dumny z takiej gospodarności>. Oprawcy urzynali kończyny, podrzynali gardła, chlastali po twarzach, ucinali genitalia <i robili sobie z nich trofea>. Nie wzbraniali się też przed rozbijaniem czaszek na miazgę pałkami, roztrzaskiwaniem dziecięcych główek o ściany, dźganiem dzidami i paleniem ludzi żywcem. Podczas tej żmudnej roboty znajdowali też czasem okazję by trochę dorobić. W końcu obrotny businessman zawsze znajdzie potencjał do zarobku. Przychodzili na przykład do domu Tutsi, ucinali komuś rękę i składali ofertę handlową: „Kup pan kulkę”. Kilka godzin później wracali i ucinali nogę. A po pewnym czasie drugą. Niewielu było takich, którzy po utracie dwóch, czy trzech kończyn, nie chcieli zapłacić za szybki i miłosierny strzał w potylicę. Były wśród rzeźników również ambitne bestie, które nie bawiły się w półśrodki. Na przykład obrotne chłopaki z Nyarubuye, które po cynku zaangażowanego politycznie księdza, wskoczyły na buldożer i sprasowały okoliczny kościół wraz z ukrywającymi się wewnątrz 1500 Tutsi. Summa summarum podczas trwającej 100 dni masakry zaangażowani aktywiści Hutu wymordowali około 1 000 000 osób. Milion w sto dni, czyli średnio co 10 sekund ktoś był zarzynany. Epicki wynik, którym zawstydzili zarówno Nazistów, jak i Czerwonych Khmerów – oni nie mieli takiej wydajności.
Ale nie zapominajmy o gwałtach – podstawowym elemencie wojny psychologicznej w niemal każdym większym konflikcie zbrojnym. Bo choć małżeństwo, przyjaźń, czy jakakolwiek dłuższa znajomość z kobietami Tutsi były dla prawilnego Hutu ciężkim grzechem, rżnięcie tych samych kobiet najwyraźniej było całkowicie w porządku. Choćby i po kilka razy dziennie. I na oczach ich dzieci, bo czemu by nie. Albo i z udziałem tych dzieci <co się dzieje z narządami sześciolatki po brutalnym kontakcie z grupą dorosłych facetów, pozostawię Twojej wyobraźni>. Modne było też trzymanie ich tygodniami nago w klatkach, zapraszanie kolegów do wspólnej zabawy, bicie, poniżanie i poniewieranie. A gdy taka „zabawka” już się znudziła, całkowicie akceptowalne było chlastanie jej narządów rodnych maczetą, albo polewanie ich wrzącą wodą, czy kwasem. Nie można przecież było pozwolić na to by się „karaluchy” <jak pogardliwie nazywano Tutsi> mnożyły. No i oczywiście zabijanie – to był najpewniejszy sposób na powstrzymanie rozmnażania.
Na tym jednak nie kończyła się inwencja twórcza architektów zagłady Tutsi. O nie, to byli prawdziwi goście z wizją! Wypuszczali setkami nosicieli HIV ze szpitali i formowali z nich „oddziały gwałtu”, których celem było zarażenie jak największej ilości kobiet Tutsi by wywołać „powolną i nieuniknioną śmierć”. Szacuje się, że sumarycznie ofiarami gwałtu stało się w tym okresie ok. 500 000 kobiet. Wiele z nich jest teraz nosicielkami HIV i matkami „dzieci gwałtu”, które, jako kłująca w oczy pamiątka po gehennie, są traktowane jak margines społeczny.
George W. Bush nadaje Paulowi Prezydencki Medal Wolności, 2005 r. Źródło: ww2.hdnux.com
Przez cały ten czas, w stolicy, w samym oku cyklonu rzezi i gwałtu tkwił Hotel des Mille Collines. Było to chyba jedyne relatywnie bezpieczne miejsce w Kigali. Kierował nim Paul Rusesabagina – nieduży, pucułowaty chłopina o poczciwym wyrazie twarzy. Żaden Rambo, czy Terminator. Zwykły asystent kierownika hotelu. Choć szybko awansował na głównego kierownika, bo belgijskie szefostwo zmyło się z Rwandy gdy tylko ruszyła machina śmierci. Trzeba przyznać, że Rusesabagina był w tych okolicznościach w dość dobrej sytuacji. Miał żywność, miał drogie alkohole <znakomite jako łapówki>. Wystarczyło zabunkrować się z rodziną i współpracownikami w hotelu i spróbować przeczekać. I chyba na początku taki był plan, ale do hotelu zaczęli napływać przerażeni ludzie i prosić o pomoc. Byli wśród nich zarówno Tutsi, jak i Hutu. Były sieroty z przyklasztornych przytułków. I jakoś tak wyszło, że z kryjówki dla rodziny i najbliższych współpracowników hotel zmienił się w azyl dla 1268 Rwandyjczyków z obu grup etnicznych, którzy przetrwali tam 11 tygodni i doczekali bezpiecznie końca rzezi.
Dowódcy bojówek oczywiście nie byli szczęśliwi, że w stolicy ich czystej etnicznie utopii stoi sobie obiekt pełen „karaluchów” i miłośników Tutsi. Groźby, strzały, wymachiwanie maczetami, tłuczenie szyb i najazdy na hotel były na porządku dziennym. Rusesabagina miał jednak potężną broń – sprawny telefon. I dzwonił z niego, gdzie tylko mógł: do ONZ, mediów, przedstawicieli belgijskiego i francuskiego rządu. Udało mu się nawet dodzwonić do Białego Domu. Stopniowo zdobył na tyle duże zainteresowanie społeczności międzynarodowej, że ważne szychy z Europy i Stanów zaczęły uważniej przyglądać się sytuacji w Kigali. Co trochę studziło zapędy bojowników. Jakoś tak głupio patroszyć bezbronnego dyrektora hotelu na oczach całego świata.
W efekcie Paul Rusesabagina, łącząc umiejętnie rozdawane łapówki, zdolności negocjacyjne i skuteczną kampanię PRową, zdołał uchronić 1268 osób przed żądnymi krwi maczetami bojowników Hutu. Opowiada o tym całkiem niezły film „Hotel Ruanda”, gdzie w rolę Rusesabaginy wciela się Don Cheadle.
Te wydarzenia zyskały Paulowi wielu przyjaciół na świecie. Ale również wielu wrogów w Rwandzie. Koniec końców musiał uciec z rodziną za granicę. Obecnie mieszkają w San Antonio, w Teksasie.
Na tym przerwiemy na razie wyliczankę bohaterów. Tekst rozrósł mi się do tego stopnia, że musiałem go podzielić na dwie części. Finał znajdziesz tutaj.
Do przeczytania!
Pingback: avantura.pm | Wspaniała Dziewiątka cz. 2
No i no i no i gdzie druga część? 🙂
Już jest! O tu: http://avantura.pm/wspaniala-dziewiatka-cz-2/
🙂
Super wpis!
Osobiście słyszałem tylko o Panie Desmond Doss.
Może powinieneś sprzedać propozycję scenariusza filmowego dla jakiejś wytwórni filmowej? 🙂
Uważam, że na temat każdej osoby, można by było zrobić świetny film.
Pozdrawiam.
Pewnie, że można by. A jeszcze nie dotarłem do dobrego nazisty Johna Rabe i Stanisława Pietrowa – człowieka, który uratował świat przed nuklearną zagładą. Druga część wpisu już w tym tygodniu. 🙂