Biel. Śnieżna zawieja zmieniła świat w jednolitą, czystą kartkę. Wzrok mi szaleje nie mogąc znaleźć punktu zaczepienia. Straciłem chłopaków z oczu i nie wiem nawet czy idę we właściwym kierunku. Co krok zapadam się w białym puchu. Co dwa osuwam nieco w dół. Przeklęty wiatr zakleja mi powieki śniegiem i pozbawia czucia w policzkach. A ledwie kilka godzin wcześniej cieszyłem się ciepłym słoneczkiem i zielenią lapońskiej przyrody.
Do schroniska pod masywem Kebnekaise dotarliśmy szóstego dnia wędrówki po Szlaku Królewskim – jednym z najpiękniejszych i najmniej zadeptanych szlaków w Europie. Na szczyt mieliśmy wchodzić wszyscy, ale wiesz jak to bywa. Po blisko 100 km w górskim terenie odciski, otarcia, kontuzje i ogólne wyczerpanie solidnie dały nam się we znaki i część ekipy wolała poświęcić wolny dzień na regenerację. Ostatecznie ruszyliśmy we trzech.
Poranek powitał nas wyjątkowo piękną pogodą. Dotychczasową trasę przebyliśmy pod baldachimem ołowianych chmur, nieraz walcząc z deszczem i zimnym wiatrem. Ciepłe słońce, błękitne niebo i wesoła tęcza dały więc naszemu morale pozytywnego kopa. Wszystko wydawało się działać na naszą korzyść. Nawet cholerne komary (które latają tam w takich ilościach, że drukują je na pamiątkowych koszulkach jako symbol okolicy) kąsały tego dnia jakby łagodniej.
Na szczyt mogliśmy się dostać na dwa sposoby. Zachodnia trasa była dłuższa, ale prostsza (2 w skali YDS – trasa osłonięta, miejscami konieczne użycie rąk, niebezpieczeństwo niskie). Wschodnią szło się krócej, ale wiodła przez lodowiec, była odsłonięta i wymagała asekuracji (4 w skali YDS – wspinaczkowa, odsłonięta, częste użycie liny, upadki mogą być zabójcze). Alpinistami się nie czuliśmy, szpeju nie mieliśmy, poszliśmy więc na łatwiznę. A przynajmniej tak nam się wówczas zdawało.
Pod drobnych perypetiach na początkowym odcinku <nie ma to jak zgubić się już na starcie…> dotarliśmy do pierwszego stromego podejścia. Byłoby całkiem przyjemne gdyby nie wielkie, śliskie i chybotliwe kamulce, po których miejscami musieliśmy skakać jak kozice. Ale w chwilach gdy nie patrzyliśmy pod nogi, mogliśmy cieszyć oczy pięknym otoczeniem. Na całym odcinku towarzyszył nam wartki, usiany kaskadami i stylowo obramowany lodem potok Kittelbäcken. Nad nim wyrastała przybrana w śnieżny szal góra Tuolpagorni z charakterystycznym kraterem na szczycie. Podejście zamykał zasilający Kittelbäcken lodowiec. Dotarłszy do jego podnóża pożegnaliśmy chybotliwe kamienie – a wraz z nim również ciepłe słońce. Wyżej zrobiło się chmurno, chłodno i mgliście.
Ciąg dalszy naszej trasy przyprawiłby o ślinotok każdego zapalonego saneczkarza. Przed nami wyrastało 200 m gładkiej, stromej, śnieżnej zjeżdżalni. Droga w dół z pewnością była fajna. W górę – niekoniecznie. Buty nie znajdowały zaczepienia w sypkim puchu, osuwaliśmy się co parę kroków i generalnie podejście przebiegało w rytmie salsy: dwa kroki naprzód, jeden w tył. Nagle naprzeciw pojawił się samotny facet. Przyciągał wzrok z daleka: błyszczące nowością, profesjonalne ciuchy trekkingowe, eleganckie ciemne okulary. Jakby żywcem wyjęty z katalogu outdoorowego. Ale minę miał nietęgą. Narzekał, że trasa jest zbyt ciężka i warunki zmusiły go do zawrócenia. Nie dał rady, mimo znakomitego sprzętu. Raptem przestałem czuć się pewnie w moim mundurze polowym wz.93 i znoszonych trepach.
Chwilę później na własne oczy zobaczyliśmy, co tak zdemotywowało trekkingowego Szweda. Vierramvare ukazało nam się w całej mglisto-skalisto-lodowatej okazałości. Zapowiadała się niemal pionowa wspinaczka w mało sympatycznych warunkach. Zimno było jak w psiarni, widoczność była coraz gorsza, do tego piekielnie dmuchało. Powoli, mozolnie, desperacko czepiając się oblodzonych kamieni i z licznymi przerwami na odpoczynek pięliśmy się w górę. Ani się człowiek dłużej nie powspinał, bo przy takiej stromiznie zaraz łapała zadyszka i robiło się gorąco. Ani nie dało się dłużej odpocząć, bo w tej temperaturze i przy takim wietrze zgrzane ciało błyskawicznie się wychładzało. Były jednak też pozytywne akcenty. Mróz i porywisty wiatr utworzyły przedziwne, lodowe narośle na elementach otoczenia. I tak, dysząc, klnąc i podziwiając artyzm natury pokonaliśmy kolejne 300 m.
Szczyt Vierramvare powitał nas klimatem rodem z thrillera. Otuliła nas chmura gęstej, lodowatej mgły. Wiatr świstał upiornie w szczelinach skalnych. Do tego cały obszar usiany był tajemniczymi kopczykami ułożonymi z kamieni. Tylko czekać aż coś wypadnie na nas z tumanu, albo zaczniemy znikać jeden po drugim. Nieco po omacku znaleźliśmy szlak i ruszyliśmy w dół, w dolinę Kaffedalen. Zejście, choć nie tak uciążliwe jak wspinaczka, było bardziej niebezpieczne. Osuwające się śliskie kamienie, czapy śniegu, mgła i nieustająca zamieć sprawiały, że musieliśmy zachować maksymalną ostrożność.
Zeszliśmy w dolinę i raptem wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mglista chmura spowijająca Vierramvare odpłynęła. Góra, po której pół godziny wcześniej poruszaliśmy się niemal po omacku, była teraz świetnie widoczna i pięknie wyeksponowana na tle niebieskiego nieba. Zupełnie jakby złośliwy, pogodowy troll przełożył wielką, klimatyczną wajhę. Ale nim zdążyliśmy przejść dolinę i zacząć wspinaczkę na Toppstugan, upiorna pogoda zaatakowała z nowymi siłami.
Jeśli sądziliśmy, że poprzednie podejście to wszystko, na co stać Kebnekaise, kolejne 350 m podejścia wybiło nam to z głowy. Żywioły pastwiły się nad nami ze szczególną zajadłością, a coraz bardziej odczuwalne zmęczenie sprawiało, że przemieszczaliśmy się w tempie żółwia z artretyzmem. Ostatkiem sił dotarliśmy do upragnionego punktu odpoczynku – chatki na Toppstugan. Chatki wypoczynkowe, które napotykaliśmy dotąd na Szlaku Królewskim trochę nas rozpieściły. Były tam dobrze zaopatrzone w drewno piece, zawsze więc było ciepło i przytulnie. Tu mieliśmy po prostu dach nad głową i ściany chroniące przed wiatrem. W korytarzu powitała nas wielka sterta zmrożonego śniegu. Wewnątrz było niewiele cieplej niż na zewnątrz. Ale nie wiało, było na czym usiąść i gdzie rozwiesić rzeczy. Dołączyliśmy do kilkanastu osób, które były już w środku i wreszcie odpoczęliśmy.
Ostatni odcinek zaczęliśmy od poszukiwania skarbów. W okolicach chatki, przy skrzynce elektrycznej miał kryć się geocache. I być może nawet tam był – gdzieś pod zamarzniętą skorupą śniegu – ale nie udało nam się go namierzyć. Nadszedł czas na wielki finał. Do pokonania pozostało nam ostatnie 200 metrów. A wraz z nimi wielki koktajl wszystkich przeciwności które napotkaliśmy dotychczas: wiatru, zimna, mgły, śnieżnej zawiei, śliskich skał i stromizny. Ciekawostką południowego szczytu Kebnekaise jest to, że jego wysokość nie jest stała. Wierzchołek to czapa utworzona z sypkiego śniegu, zależnie od temperatury wysokość rośnie, bądź maleje o kilka metrów. Dla nas oznaczało to brodzenie po kolana w sypkiej masie. Do tego ta wszechobecna, oślepiająca biel.
Na ostatnich metrach nawigowaliśmy wyłącznie według odbiornika GPS – inaczej nie mielibyśmy pojęcia w którą stronę iść, ani na jakiej jesteśmy wysokości. To, że dotarliśmy na szczyt też odczytaliśmy z ekranu. Z poczuciem dzikiej satysfakcji stanęliśmy wreszcie na wierzchołku kotła (tak tłumaczy się Kebnekaise). Daliśmy radę! Miło byłoby spojrzeć z najwyższego szczytu Szwecji na panoramę okolicy. Ale w tej zamieci nawet obejrzenie końca wyciągniętej ręki było osiągnięciem.
Droga powrotna była nieporównywalnie łatwiejsza i przyjemniejsza. Tak jakbyśmy zdali egzamin i nie było potrzeby męczyć nas dalej. Śnieg odpuścił, wiatr życzliwie popychał nas do przodu. Tajemniczej Vierramvare nie spowijała już mgła, a kamienne kopczyki wyglądały zupełnie neutralnie. Mogliśmy do woli napatrzeć się na całą okolicę. No i wreszcie dane nam był wykorzystać śnieżną zjeżdżalnię! Jechaliśmy na tyłkach śmiejąc się do rozpuku, gubiąc sprzęt i generalnie świetnie się bawiąc. U podnóża złapaliśmy jeszcze ostatnie promienie zachodzącego słońca i pomaszerowaliśmy do obozu by wygrzać w saunie przemarznięte tyłki.
Do przeczytania!
Po pierwsze – dzien wolny to mielismy dopiero nastepnego dnia 😛 Wejscie na Kebnakaise bylo w planach, ale rzeczywiscie nie kazdy byl w stanie.
Po drugie – schodzacy Szwed nastraszyl nas konkretnie. Cale szczescie dalismy rade 🙂
Po trzecie – chatka na Toppstugan strasznie klimatyczna. Nie tylko metaforycznie 😀
Po czwarte – atak szczytu byl strasznie abstrakcyjny, widocznosc slaba, a najgorsze, ze snieg i powietrze mialo te sama barwe, w konsekwencji ciezko bylo zorientowac sie jak i gdzie isc.
Po piate – zjezdzalnia super! Szkoda tylko, ze zgubilem tam swojego kijka 🙁
3) Nie wiem czy bardziej straszna, czy klimatyczna. 😉
4) I tu niechętnie przyznaję, że gps z wysokościomierzem był w tej sytuacji jednak dużo lepszy od kompasu.
5) „Zgubiłem”? Czy: „Nie chciało mi się wracać pod górkę”? :>