Październik 2007. Jeden z najważniejszych wypadów mojego życia i pierwszy poważny wyjazd SGR Watahy. Spragnieni radioaktywnych wrażeń rzuciliśmy wyzwanie mekce miłośników postapokalipsy – niesławnej czarnobylskiej Zonie.
Sprzed hotelu odjeżdżamy zdezelowaną furgonetką Czernobylinterinformu. Ta rządowa organizacja ma wyłączność na legalne wprowadzanie zwiedzających na teren Zony, więc niezależnie od tego której firmie zapłacisz, ostatecznie i tak trafisz w ich ręce.
Szosa wylotowa z Kijowa to wąska jednopasmówka. Zbita karawana aut toczy się w ślimaczym tempie. Od czego jednak ukraińska fantazja? Być może potomkowie Kozaków zamienili rumaki na konie mechaniczne, ale stepowa krew nie przestała w nich buzować. Oglądamy nieustający festiwal wymuszeń, galopady poboczami i szarży pod prąd. A to wszystko w rytm uwertury na sto klaksonów. W tym szaleństwie musi być jednak metoda, bo do żadnego wypadku nie dochodzi.
Kilkanaście kilometrów za Kijowem korki rozładowują się i w krótkim czasie robi się wokół nas pusto. Przez półtorej godziny monotnną podróż urozmaica nam tylko radio, grające największe szlagiery lokalnych rozgłośni. Nagle odbiornik milknie. Zona wita nas upiorną ciszą. Jesteśmy na szosie zupełnie sami. Z obu stron napierają na nas nieprzeniknione ściany lasu zwieńczone ołowianą szarością zachmurzonego nieba. Szlabany wyznaczające oficjalną granicę strefy zamkniętej witamy z ulgą – pomimo ostrzegawczych znaków z radioaktywnymi trzykrotkami i kałachów na ramionach strażników. Dotarliśmy. Przed nami Strefa.
Postój nie trwa długo. Wartownik szybko i bez zbędnych komentarzy sprawdza nasze dokumenty i ponownie zanurzamy się w klaustrofobicznym, leśnym tunelu. Zaskakujące jak stymulująco na roślinność podziałało promieniowanie. W ciągu zaledwie dwudziestu lat flora brutalnie odebrała człowiekowi to, co niegdyś zagarnął. Z ewakuowanych wiosek, które mijamy po drodze, zostały tylko pojedyncze, rozsypujące się ściany. Wszystko pochłonęła fala zieleni.
Pierwsze wrażenia z Czarnobyla są szokujące. Miejsce, które dało nazwę największej katastrofie energetycznej XX wieku poraża zwyczajnością. Obrazek typowego, małego miasteczka to ostatnie, czego bym się tu spodziewał. Mieszkańcy spokojnie kręcą się po ulicach, jeżdżą rowerami, robią zakupy, prowadzą krowy i konie. Wszyscy mają standardową ilość kończyn i nie zdradzają żadnych objawów choroby popromiennej. Budynek Czernobylinterinformu, pod którym parkujemy, również nie wyróżnia się niczym szczególnym. Po prostu kolejny, piętrowy blaszak. Niepozorny człowiek w przyciemnianych okularach, który wychodzi nam na spotkanie, przedstawia się jako nasz przewodnik.
W pomieszczeniu będącym jednocześnie salą konferencyjną i galerią zdjęć nasz opiekun opowiada nam pokrótce historię CzAESu <Czornobylskiej Atomnej Elektrostancji> i katastrofy, do której tam doszło. Awaria miała w zasadzie dwie przyczyny: zaniedbania przed oddaniem reaktora do użytku i niewłaściwie przeszkolony personel, który 26 kwietnia 1986 miał przeprowadzić niedokończone wcześniej testy bezpieczeństwa. Krótko przed odpaleniem „czwórki” w grudniu 1983 r. okazało się, że w razie awarii reaktora systemy bezpieczeństwa nie będą miały wystarczającego zasilania. Ekipa techniczna dorzuciła więc dodatkowy stabilizator napięcia, który przedłużał czas działania generatora zasilającego. Ale na dokładne testy nie było już czasu – terminy goniły. Reaktor otwarto w terminie, a za dokładne sprawdzenie czy ten system faktycznie zda egzamin technicy zabrali się ponad dwa lata później. Ale doszło do obsuwy i eksperyment przeprowadzała nie ta zmiana, która została do niego dobrze przygotowana. A, że nieszczęścia chodzą stadami, przy okazji wyszło też parę niedoróbek technicznych i przerost ambicji prowadzącego testy. No i się rypło. 125 000 km² terenu zostało skażone. Kilkaset osób zmarło od razu, a całkowitą liczbę ofiar szacuje się na dziesiątki tysięcy. Niewielki test bezpieczeństwa przerodził się w największą katastrofę w historii energetyki jądrowej.
Nim pozwolą nam w pełni doświadczyć mrocznego uroku Zony musimy dopełnić jeszcze jednej formalności. Dostajemy do podpisu papiery, z których wynika, że zrzekamy się wszelkich roszczeń wobec Czernobylinterinformu w razie gdyby podczas wypadu coś się stało, albo później pojawiły się problemy ze zdrowiem. Żarty się skończyły, dalej pakujemy się na własną odpowiedzialność.
Zaczynamy od bliższego poznania samego Czarnobyla. To zaskakująco żywotne, XII-wieczne miasteczko zamieszkuje na stałe ok. 500 osób. Kolejne 2000 to przebywający tu czasowo naukowcy, specjaliści, pracownicy różnorakich agencji i przewodnicy. Ukraińskie normy ograniczają czas ich przebywania w strefie zamkniętej do 3 miesięcy w roku – z czego jednym ciągiem mogą tu być przez 2 tygodnie. Potem przyjeżdżają zmiennicy.
Docieramy do czarnobylskiego parku pamięci, poświęconego ofiarom katastrofy i ratownikom, którzy poświęcili życie zabezpieczając teren i ewakuując lokalną ludność. Na każdym kroku da się tu wyczuć szacunek, jakim otacza się tragicznie zmarłych. Pomniki i tablice z nazwiskami są zadbane, leżą przed nimi świeże wieńce. Płoną znicze. Szeleszczące pod stopami jesienne liście dodatkowo wzmagają atmosferę refleksji i zadumy. Pozostawiono tu również nieco sprzętu wojskowego. Podczas ewakuacji większość pojazdów wchłonęła taką ilość promieniowania, że nie nadawały się do dalszego użytku. Porzucono je w kilku punktach poza obszarami nadal użytkowanymi przez ludzi. Z nielicznych, które nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia, a były zbyt radioaktywne by korzystać z nich na co dzień, uczyniono pomniki.
Nim opuścimy Czarnobyl, przystajemy jeszcze na chwilę w porcie rzecznym nad rzeką Prypeć. Ewakuację przeprowadzano każdą możliwą drogą – również wodną. Pamiątką po tych wydarzeniach jest kilkanaście barek i promów porzuconych na wybrzeżu.Napromieniowane łodzie porzucono w zatoce – tak, by nie zatruwały głównego nurtu rzeki. Z roku na rok ilość porzuconych statków maleje. Częściowo w wyniku działalności złomiarzy, którzy pojawiają się tu co zimę, gdy lód skuje rzekę. Częściowo dlatego, że barki rdzewieją, nabierają wody i toną.
Mija nieco ponad kwadrans od chwili gdy wyjechaliśmy z miasteczka, gdy na horyzoncie dostrzegamy upragniony widok – bryły reaktorów elektrowni.
Cdn.
Dzięki za przypomnienie.
I w ostatnim zdaniu – „bryły” chyba miały być 🙂
A faktycznie. Dzięki. 😉